Pierwszy Oszmiański Transport Ewakuacyjny

Maryna Mineyko

ostatnia zmiana: 15 Sierpnia 2000

[Home]


Sporo przed ewakuacją do Polski dostałam pracę przy odbudowie drożdżowni, która została spalona w czasie działań odstępowania wojsk niemieckich z Oszmiany. Drożdżownia mieściła się za rzeką Oszmianką, nieco pod górkę, za mostem. Udało mi się również urządzić Januszka, mego młodszego brata, jako gońca w biurze drożdżowni. W ten sposób miałam pieczę nad nim, uważnie śledząc by Blolszewicy nie próbowali przyczepić się do niego. W czasie okupacji niemieckiej, mimo swoich tylko 14 lat, był w 8-mej Brygadzie AK Tura.

Bolszewicy starali się być sympatyczni. Słabo to im wychodziło. Kulturą bycia różnili się od nas Polaków w sposób krańcowy. Przytoczę tu dwa wydarzenia.

Pewnego dnia kazano wszystkim pracownikom drożdżowni stawić się na zebranie. Zebranie to prowadziło, domyślając się z ich zachowań i ubioru, dwu enkawudzistów. Nie przedstawili się nam kim są. Byli ubrani w skórzane płaszcze i w ręku każdy trzymał rewolwer. Po krótkich słowach na temat zaistniałych sytuacji politycznych postawili pytania, które brzmiały jak ostry nakaz żądający od nas wypowiedzi co o tym myślimy. Tłum milczał. Oni namawiali, miotali się, wreszcie zaczęli straszyć machając rewolwerami, żeby wymusić z zebranych ludzi czyjś głos. Oczekiwali widocznie słów zachwytu i radości z przyjęcia ponownego Bolszewików do miasteczka. A tu ściana ciszy absolutnej. Trzymali tak nas zbitych w ciasnocie i duchocie chyba ponad godzinę i nic! W końcu jakiś człowiek podniósł rękę. Oni z wyraźnym zadowoleniem dali mu głos. Tymczasem ten człowiek z nieukrywanym jękiem poprosił o wypuszczenie go z zebrania, bo – delikatnie mówiąc – zawiódł go żołądek. Wypuścili go, a nawet i nas wszystkich, natychmiast. Byli rozwścieczeni i grozili, że jeszcze z nami porozmawiają! Ludzie z zebrania cichutko i bardzo szybko rozbiegli się do swoich domów.

Po paru miesiącach, na przełomie roku 1944/1945 miałam możność poznania czegoś nie mniej „egzotycznego". Dyrektor zapowiedział, że wszyscy pracownicy mają przyjść wieczorem do drożdżowni by powitać Nowy Rok 1945. Obiekt już miał wykonany dach nad całym budynkiem. W dosyć dużej hali zostały ustawione na całą długość stoły, zaś po obu stronach ławy. W budynku nie było jeszcze oświetlenia elektrycznego, więc umieszczono na stołach kilka lamp naftowych. Między nimi poza nieliczną ilością lemoniady znalazło się dużo litrówek z samogonem. Za całą zastawę służyły szklanki musztardówki. Rolę obrusów pełnił papier do pakowania i o dziwo biały! W tamtych czsach do pakowania nawet żywności używano tylko gazety. Na zakąskę leżały kupkami kawałki podsmażonej świniny. Całe to przyjęcie rozpoczęło się przemówieniem dyrektora. Opowiadał coś co zupełnie mi do głowy nie trafiało i nic z tego nie rozumiałam. Trudno mi było zrozumieć, bo jego język rosyjski był bardzo daleki od tego jakiego próbowałam nauczyć się w oparciu o literaturę rosyjską i przy pomocy rodziców, którzy wykształcili się jeszcze w czasach carskich w St.Petersburgu. Dyrektor wreszcie wzniósł jakiś toast i gorliwie zachęcał do jedzenia i picia. Wszystkie jego starania wynikały z chęci zaimponowania nam „biednym z Zachodu" ludziom i pokazania jak to u nich żyje się wesoło i bogato. Szybko, szczególnie Ruscy, opróżnili butelki z samogonem. Zaczęli w sposób dziki śpiewać i tańczyć „kazaczka". Któremuś za mało było miejsca na podłodze i wskoczył na stół. Klaszcząc i w przysiadach wyrzucał nogi w obłoconych buciorach na wszystkie możliwe strony i sposoby. Poleciały butelki na ziemię, ale razem i lampy naftowe. Prędko chwyciłam Januszka za rękę i wybiegliśmy z budynku nie oglądając się za siebie. Biegliśmy co tchu do domu. Była noc mroźna. Księżyc i wszystkie gwiazdy na niebie lśniły, a śnieg skrzypiał ostro pod nogami. Jak zakończyła się ta zabawa – nie wiem. Wiem tylko, że ja bałam się być w środku czegoś tak dzikiego.

Moja praca w drożdżowni nie była łatwa. Poza normalnym nadzorowaniem technicznym robót musiałam zdobywać materiały budowlane. Odbywało się to nielegalnie, a walutą były drożdże. Gwoździe można było kupić jedynie na rynku. Dyrektor dając na ten cel drożdże zawsze uprzedzał, że jeżeli milicja mnie złapie na takiej tranzakcji, to on całkowicie od sprawy umywa ręce. Na szczęście znałam sporo robotników, z którymi pracowałam w okresach różnych władz. Tu muszę wyjaśnić, że w Oszmianie kolejno obejmowali władzę administracyjną: Białorusini czerwoni, czyli Komuniści ze Wschodu, następnie w czasie okupacji niemieckiej początkowo Białorusini Zieloni, czyli miejscowi nacjonaliści, skolei Niemcy tereny Oszmiańszczyzny oddali pod władze Litwinom, i ostatecznie ponownie zjawili się Białorusini ze Wschodu. Każda z tych władz nie tolerowała Polaków. Znajomi mi robotnicy ufali mi i wiedzieli, że ja im ufam. Od nich kupowałam nowe gwoździe całymi skrzynkami, a tranzakcje nie musiały być dokonywane na rynku. Na rynku przy takich tranzakcjach byłabym aresztowana za nielegalny handel, a może i kradzież państwowego mienia to jest drożdży, byłabym zesłana na daleki Sybir. Taki to zakłamany świat ogarniał nas coraz bardziej i trzeba było w tym wszystkim poruszać się tak by wyjść z życiem.

Januszek znał słowa rosyjskie nawet nieźle, ale akcent przy wymawianiu ich kładł polski. Wychodziły z tego przekomiczne sytuacje. Ruski dyrektor to uwielbiał i jak mu nudziło się to wzywał do swego pokoju Janusza na rozmowę. Wtedy na całe biuro roznosił się jego głośny, szerki i długi śmiech. Kiedyś w mojej obecności Janusz przybiegł oznajmić dyrektorowi, że przyjechali żołnierze do fabryki. Powiedział to tak: „prijechAli bOjcy na zAwod!", przy takim akcencie treść słów znaczyła, że przyjechali rzeźnicy na rozmnożenie się. Prawidłowo akcent powinien być: „prijEchali bojcY na zawOd". Dyrektor ze śmiechu mało nie spadł ze swego fotela. Był zachwycony. Janusz stał przed nim jak by nigdy nic, z miną zdziwionego dziecka. W domu Januszowi wyjaśniłam na czym polegał jego błąd. Całe szczęście, że ten dyrektor miał poczucie humoru i że nie był to „zakajany" enkawudzista, który przyjąłby tak wypowiedziane słowa za objaw wrogości.

Wkrótce po Nowym Roku ogłoszono wiadomość, że Polacy będą mogli ewakuaować się do Polski. Równolegle z tą wiadomością rozpuszczono plotki wywołujące grozę, że na terenach Polski wszystko jest zrujnowane, spalone i że wszędzie pełno trupów. Cel tej plotki był prosty. Miał zastraszyć ludzi i ograniczyć do minimum ilość chętnych na wyjazd. Ludzie byli rzeczywiście zagubieni. Rzucić swoją ojcowiznę? Pozostawić prawie cały, gromadzony przez pokolenia dobytek? Jechać w nieznane? A co czekało tu na miejscu? Dręczyły widma niedawnych zsyłek na Syberię osób bliskich, przyjaciół i sąsiadów. Naród Oszmiańszczyzny był bardzo patriotyczny i czuli się Polakami niezależnie od wyznawanej religii. Byli bardzo pracowici, przywiązani do swoich tradycji i historii ziemi na której wyrośli. Żeby mieć prawo na wyjazd do Polski każdy musiał udowodnić dokumentami, że jest Polakiem. Każdy kto był urodzony na tamtych terenach był przez prawo sowieckie traktowany jako Białorusin. Chłopi często po za metryką urodzenia nie mieli żadnych innych dokumentów świadczących, że są właśnie Polakami. Wiem co ci ludzie przeżywali, bo nie jedna osoba mi znajoma, a nawet znajomych znajoma, szukała rady u mnie. Starałam się tym ludziom pomagać z całego serca. Łatwe to nie było. Czułam ogromną odpowiedzialność za nich, bo przecież w tych radach mogłam tylko liczyć na logikę rozumowania i intuicję by podpowiedzieć jakich mają użyć argumentów i ewentualnych posiadanych dowodów swojej polskości. Prawo sowieckie było tak podstępnie skonstruowane, że zawsze mogło być obrucone przeciwko człowiekowi.

Wkrótce dotarła do mnie wiadomość, żebym starała się wyjechać pierwszym transportem. Jakoby wydane zostało rozporządzenie, że fachowcy będą zatrzymani do ostatniego etapu ewakuacji. Ich wyjazd będzie możliwy dopiero ostatnim transportem. Zarządzenie to miało dotyczyć techników różnej specjalności, inżynierów, lekarzy, itp. Tak postawiona sprawa mogła oznaczać pozbawienia możliwości mnie w ogóle wyjechania do Polski. Zawsze pod byle pretekstem taki fachowiec mógł być człowiekiem nie do zastąpienia, względnie zatrzymany i zesłany w głąb Rosji na Syberię.

I oto historia mojej rodziny zatoczyła koło. Rok 1920! Rok odzyskania przez Polskę wolności zastał moich rodziców w głębi Rosji, w lasach opodal Niżnowgoroda. Ojciec nadzorował budowę fabryki materiałów wybuchowych i tam rodziców zastała Rewolucja. Tam, w tej puszczy ja urodziłam się. Starania ojca o wyjazd do Polski były trudne i zabrały dużo czasu i wysiłku. Trzeba było zdążyć w uzyskaniu dokumentów uprawniających na wyjazd do Polski przed zapowiedzianym Ojcu przeniesieniem do Samary w celu rozpoczęcia tam budowy takiej samej fabryki. Samara leży wiele kilometrów za Uralem! Wówczas do Polski przyjechaliśmy w 1923 roku. Powrót do kraju zawdzięczaliśmy usilnym staraniom brata Ojca, który był już pułkownikiem Wojsk Polskich, oraz dyrektorowi fabryki, którym został po Rewolucji były majster budowlany wcześniej pracujący u ojca. Na szczęście był to człowiek uczciwy i życzliwy. Dawał ojcu delegacje, tak zwane „puciowki", do Moskwy poto by tatuś mój miał możliwość pozałatwiać sprawy wyjazdu do Polski.

Po tej dygresji wracam do roku 1945. Z pracy w drożdżowni zwolniłam się i postarałam się o pracę w Biurze Ewakuacyjnym. Od razu zgłosiłam na wyjazd do Polski rodziców, Janusza i siebie. Z drugim moim bratem był problem. Andrzej pracował 20 kilometrów od Oszmiany na stacji Gudogoje przy skupie ziemniaków, które tam były też magazynowane. Wyjechał razem z nami pierwszym transportem oszmiańskim, ale miał tzw. „lewe" papiery. Zresztą cała grupa byłych partyzantów AK jechała z nami figurując na listach jako niemowlęta. Dopiero w Polsce sporządzało się dokumenty im w oparciu o świadków. Przy przekraczaniu granic białorusko-litewskiej i litewsko-polskiej byli oni chowani za tobołami z rzeczami.

W Biurze Ewakuacyjnym pracowała ze mną niewiasta, której niestety zupełnie nie pamiętam ani imienia, ani nazwiska. Potrafiła z niewzruszoną miną, na oczach ruskiego szefa, opieczętowywać okrągłą pieczątką nie tylko druki oficjalne potrzebne do ewakuacji, ale też włożone starannie między te druki, różne czyste kartki, lub innego rodzaju druki potrzebne do zorganizowania nielegalnie komuś dokumentów. Była to fantastyczna robota.

Zbliżała się ewakuacja. Termin odjazdu Pierwszego Transportu Oszmiańskiego otrzymaliśmy nagle w ostatniej chwili. Było to 22 kwietnia 1945 roku. Rzeczy pakowało się na capu łapu i to tylko konieczne przedmioty, resztę pozostawiając. Jakim cudem udało się mnie zdobyć ciężarówkę i załadować się całą rodziną do wypełnionej po brzegi przez innych – nie wiem. Chyba decydowała determinacja i solidarność wszystkich. W przeddzień sformowania „eszelonu" ewakuacyjnego kierownik tego transportu, były nauczyciel narodowości żydowskiej, oznajmił mi, że jestem mianowana na jego zastępcę. W związku z tym zapoznał mnie szczegółowo ze wszystkimi dokumentami. Odjazd transportu miał nastąpić ze stacji Oszmiana odległej od miasta Oszmiany około 20 kilometrów. Kierownik transportu umiejętnie przeprowadził pertraktacje z białoruskimi władzami kolei, żeby nasz trasport puścił najkrótszą drogą to znaczy przez Wilno i tereny już litewskie. Było to bardzo ważne, bo dojazd do granicy Polski przez tereny białoruskie był okrężny, dużo zabierał czasu i jak dochodziły plotki, że można było trafić na Wschód zamiast na Zachód. Litwini mieli lepiej zorganizowaną pracę kolei i chętniej pozbywali się Polaków ze swego terenu. Ze stacji Oszmiana przez Wilno do Białegostoku dojechaliśmy bez zakłóceń, i w kilka godzin. Zanim dojechaliśmy do Białegostoku, jeszcze z wieczora, kierownik transportu dał mi wszystkie dokumenty dotyczące transportu oświadczając, że chce by były one pod moją opieką. Dokumenty przyjęłam umieszczając je w uszytej z sukna płaszczowego torbie, którą miałam umocowną na mocnym pasku przy sobie, nie rozstając się z nią ani na sekundę. Noc i rytmiczny ruch pociągu, jak też trudy dnia poprzedniego zmorzyły nas i zasnęliśmy poukładani na legowiskach utworzonych z tobołów. W Białymstoku obudził nas świt i brak ruchu pociągu. Zerwałam się, bo przez odsunięte trochę drzwi wagonu, były to wagony towarowe, zobaczyłam całą grupę ludzi z transportu mocno zdenerwowanych. Przybiegli do mnie, bo okazało się, że kierownik transportu natychmiast po zatrzymaniu się pociągu razem z dwójką szewców odpięli cztery wagony wypełnione swoim dobytkiem głównie w postaci skór i odjechali w niewiadomym kiarunku. Oczywistym było, że cała ta akcja była wcześniej starannie zaplanowana. Zrozumiałam, że od tej chwili spada na mnie cała odpowiedzialność za losy dalsze całego transportu.

Transport składał się z 22 wagonów wypełnionych maksymalnie ludźmi od dzieci po starców, oraz dobytkiem składającym się głównie z koni, krów i wszelkich innych zwierząt gospodarskich i domowych. Nie było czasu na zastanawianie się. Zebrany tłum przed moim wagonem uspokoiłam. Oświadczyłam, że wszystkie dokumenty transpoportu są u mnie i że wszystko zrobię żeby dalej pomyślnie kontynuować można było podróż aż do osiedlenia się.

Białystok był przepełniony ludźmi, którzy wcześniej uciekli z Rosji. Biuro Imigracyjne nie mogło nas przyjąć. Żeby stworzyć ład w sposobie prowadzenia, a właściwsze by było tu określenie, dowodzenia takim transportem, zaproponowałam zgromadzonym wrócić do własnych wagonów i tam dokonać wyboru w każdym wagonie między sobą jodnego przedstawiciela. Oni mieli za zadanie brać udział w omawianiu trudniejaszych problemów dotyczących całego tranaportu, jak też zgłaszanie trudnych sytuacji swego wagonu, gdy potrzebna była jakaś pomoc. Z pośród przedstawicieli „wagonowych" wybrałam trzech męższczyzn jako moich bezpośrednich współpracowników. Przede wszystkim byli potrzebni mi w załatwianiu zdobycia lokomotywy. Na każdej węzłowej stacji, po przybyciu naszego pociągu, kolejarze zabierali nam lokomotywę. Żeby dalej jachać, trzeba było na nowo pertraktować z zawiadowcą stacji. Takie zdobywanie lokomotywy odbywało się przeważnie nocą, bo ze względu na trwającą jeszcze wojnę i bezpieczeństwo ruch pociągów odbywał się nocą. Oczywiście płacić trzeba było od nowa za każdą lokomotywę. Jedynym środkiem płatniczym wtedy była słonina i wódka. Zrozumiałe, że ja sama, wówczas młoda dziewczyna, byłabym w szczególnie trudnej sytuacji gdybym przy takich transakcjach nie miała przy sobie trzech silnych męszczyzn z transportu. Oni byli dumni ze swojej roli, a ja przy nich czułam się bardzo bezpiecznie. Fakt, że kierownikiem eszelonu jestem ja, młoda dziewczyna, ułatwiał w pertraktacjach o danie nam lokomotywy. Męższczyźni zaś dobijali targu i regulowali zapłatę. Tak stworzył się samorząd.

Ludzie z transportu wiedzieli na co i kiedy poszedł przez nich dany kawałek słoniny, boczku, czy litr samogonu. Z Białegostoku skierowano nas do Łowicza. Tam P.U.R. to znaczy Państwowy Urząd Repetriacyjny odmówił przyjęcia nas z braku miejsc. Dla lepszej organizacji mojej pracy, dodatkowo wyznaczyłam dwu dyżurnych. Byli to młodzi chłopcy, jechali w moim wagonie i mieli za zadanie zawiadamiać t.zw. "wagonowych" na zebrania kiedy zachodziła taka potrzeba, oraz przekazywali ludziom jadącym w transporcie wszelkie ważne informacje. Mój wagon był zlokalizowany w środku całego eszelonu. W ten sposób jeden z gońców obsługiwał część transportu w kierunku lokomotywy, zaś drugi w kierunku przeciwnym. Przy każdym postoju pociągu wszyscy otrzymywali wiadomość gdzie można dostać wodę pitną,jak długi będzie postój, w jakim kierunku będzie dalsza nasza droga.

Zanim trafiliśmy do Łowicza, jechaliśmy przez Warszawę. Warszawa była cała w gruzach. Większość ludzi z naszego transportu nigdy wcześniej nie widziała Warszawy. Marzyli ją zobaczyć. Toż to stolica Polski! Na widok okrutnych ruin ukochanego miasta cały transport uderzył w lament. Płacz był spontaniczny i zawodzący tak jakby wszyscy chowali kogoś najdroższego. Obraz splątanych drutów, powyginanych belek stalawych i zwisających z wysokości wielu pięter ogromnych bloków betonowych stwarzały scenerię wzbudzającą strach. Wypalone okna kamienic, jak martwe oczodoły bez znaku minimalnego chociaż życia, długo potem wracały we wspomnieniach jak upiorny sen.

Z Łowicza skierowano nas do Poznania. Nieopodal Poznania tory kolejowe miały dosyć ostry zakręt i maszynista zmniejszył bieg pociągu do bardzo wolnego. Nagle usłyszałam seryjne strzały z pepeszy, a za chwilę krzyk ludzi z naszego transportu. Wyjrzałam przez drzwi wagonu i zobaczyłam kilku żołnierzy radzieckich w polu, uzbrojonych i ciągnących toboły. Pociąg przyśpieszył biegu i wkrótce stanął w pobliżu granic Poznania. Natychmiast sprawdziłam co było z tą strzelaniną. Okazuje się, że ruscy żołnierze wiedząc, że każdy pociąg na tym zakręcie musi zwalniać bieg, wykorzystywali to i napadali. Podbiegali do pociągu, odsuwali drzwi (wagony były towarowe), wskakiwali do środka. Tam jeden strzelał w górę dla zastraszenia, a reszta wyrzucała z wagonu co im udało się chwycić i wyskakiwali. Cała operacja taka trwała kilka sekund i szybko zmywali się z terenu. Oczywiście skargi nie było do kogo wnosić. Żeby uniknąć na przyszłość tego rodzaju historii, musieliśmy obronić się sami. Zdecydowaliśmy żeby natychmiast we wszystkich wagonach zadrutować drzwi tak by nikt z zewnątrz nie był wstanie je odsunąć. Dla dostępu powietrza i światła zostawione zostały wąskie szpary.

Pod Poznaniam kończyły się szerokie tory stosowane jodynie tylko przez Rosjan. Dalej były tory węższe to jest normalnej szerokości. Trwała wojna. Od tego miejsca i dalej na Zachód kolej była podporządkowana wojsku radzieckiemu. Pertraktacje o dalszy transport trzeba było prowadzić z ruskimi komendantami stacji. Wymagało to nie tylko znajomośći języka, ale też znajomośći ich mentalnośći, oraz mieć szczególną intuicję. Tu gdzie nasz transport został zatrzymany, na przestrzeni między szerokimi torami, a wąskimi były zwalone całe masy bierwion przygotowanych ponoć do budowy peronów dla celów przeładunkowych. Były one zwalone bez ładu i uniemożliwiały jakiekolwiek poruszanie się. Trzeba było nam jak najszybciej z tamtąd wyrwać się. Poszłam do dowództwa stacji sama. Był to środek dnia. Weszłam do pomieszczenia gdzie było tylko paru wojskowych. Zatrzymałam się przed biurkiem i czekałam aż rosyjski wojskowy zakończy rozmowę telefoniczną. Usłyszałam jak komuś odpowiada (rozmowa była prowadzona po rosyjsku), że nie może dać wagonów, bo wszystkie są załadowane skrzynkami po amunicji i łuskami, no i że nie ma kim tego wszystkiego rozładować. Skończył rozmowę i zapytałam go o komendanta stacji. Odpowiedział że komendant zaraz będzie i wyszedł. Długo nie czekałam. Wszedł komendant, stanął za biurkiem i zapytał czego to ja chcę. Przedstawiłam się że jestem kierownikiem Pierwszego Eszelonu Oszmiańskiego i proszę o wagony i lokomotywę dla naszego transportu. Wyglądałam dosyć bojowo, bo miałam na sobie spodnie bryczesy, wysokie buty, takie z cholewami, oraz krótki kożuszek. Na skos przez ramię miałam zawieszoną na pasku kieszeń ze wszystkimi dokumentami transportu, z którymi nie roztawałam się ani na moment. Włosy ostrzyżone po przebytym tyfusie, nieco odrosły i zwijały się w kędziory. Popatrzył na mnie i odpowiedział: "wagonow niet !" Ja mu na to rzekłam: „wagony są, ale wy nie macie kim rozładować, a ja mam ludzi i rozładuję je dla nas i dla was". Chwycił za rewolwer, stuknął nim o biurko i wrzasnął: „ad kuda wy znajecie tajnieje wieszczy!" Nie przelękłam się i spokojnie mu powiedziałam, że chyba to nie były tajemnice wojskowe skoro jego podkomendny przy mnie tolefonicznie o tym mówił. Zmienił ton i powiedział, że pomyśli i jutro da mi znać. Na drugi dzień, o świcie zbudziło mnie wołanie żołnierza ruskiego, który szedł wzdłuż naszych wagonów: "kamiendant eszełona!..." Odezwałam się na to wołanie. Okazało się, że komandant stacji chce ze mną rozmawiać. Tym razem poszłam już nie sama. Ruski kamendant zaoferował nam tyle wagonów ile nam było trzeba i po przeładowaniu się też lokomotywę pod warunkiem, że tyle samo wagonów i dla nich oczyścimy ze skrzynek, łusek i różnego tego, co z ruska określa się „barachła". Ugoda została zawarta i szybko wróciliśmy do transportu.

Natychmiast ogłosiłam zbiórkę wszystkich męższczyzn i chłopców w wieku od 16-tu lat. Zjawili się wszyscy bez ociągania się i jak w wojsku stanęli wzdluż wagonów w dwuszeregu. Wyjaśniłam, że jedyną możliwością zdobycia waganów jest ich rozładunek. Zaznaczyłam, że w tych wagonach mnóstwo jest prochu i jeżeli ktokolwiek zapali papierosa, to mu uszy poobrywam. Kobietom kazałam pozostać w swoich wagonach i żeby dobrze pilnowaly dzieci i dobytku. Dla opieki nad całością tak pozostawionego transportu wyznaczyłam dwu starszych męższczyzn. Jednym z nich był inżynier rolny, były właściciel ziemski, człowiek o dużej wiedzy i bardzo odpowiedzialny. Drugim był rolnik z gospodarstwa, któremu powierzyłam dogląd wszystkich zwierząt, w czasie nieobecności ich właścicieli.

Zebranych męższczyzn poprowadziłam na bocznicę gdzie stały do rozładunku wagony. Szli za mną jak w wojsku, parami, równiutko. Na jeden wagon do rozładunku wyznaczyłam dwu ludzi. Rozładunek szedł bardzo szybko. Ruscy żołnierze przyglądali się zdziwieni, że można tak sprawnie pracować. Wagony były oczyszczone jeszcze przed południem. Kiedy kontrolowałam przebieg rozładunku, miałam tylko jeden moment grozy. W kącie jednego wagonu złapałam jednego z młokosów z papierosem w ustach. Siarczyście i głośno na niego huknęłam. Miałam szczerą ochotę złupić go, ale od huknięcia wystarczająco był przarażony. Tłumaczłam tumanowi - przepraszam za to słowo - czym groziłoby zaprószenie ognia. Przecież mógł w ten sposób wysadzić w powietrze wszystkie wagony. Nieobliczalny dzieciak!. Na szczęście to tylko był jeden taki przypadek. Po wykonanej robocie zgłosiliśmy kamendantowi stacji ilość rozładowanych wagonów. Ruski komendant stacji dotrzymał słowa i przyznam, że byliśmy zaskoczeni tym jak szybko zostały podstawione na wąski tor wagony i w ilości nam potrzebnej.

Kobiety nie wytrzymały i zaczęły biec z tobołami, żeby chwycić każda sobie wagon. Zapanował przez chwilę zamęt. Na szczęście mam bardzo donośny i niski głos. Krzyknęłam, że jeżeli ktokolwiek ruszy się ze starego wagonu, to go zostawię na miejscu na pastwę losu. Wszystko ucichło i kobiety szybko wróciły do starych wagonów. Wezwałam do siebie przedstawicieli wagonów. Nowych wagonów było pod dostatkiem, ale był problem z przeładunkiem bydła. Na całej przestrzeni między pociągiem, którym przybyliśmy, a tym nowym na węższych torach zwalone były te nieszczęsne bale. Niesposób było przez to wszystko przeprowadzić żywy inwentarz. Ustaliłam z wagonowymi, że w pierwszej kolejności załatwimy sprawę bydła. Od końca zestawu wagonów odpięto dwa wagony i grupa silniejszych męższczyzn przetoczyła je poza to rumowisko. Te dwa wagony zostały przeznaczone wyłącznie na duży inwentarz żywy to jest dla koni i krów. Ustaliliśmy też, że w czasie podróży, do pilnowania tego inwentarza będą pełnione dyżury przez goopodarzy. Po przeładunku bydła i dołączeniu wagonów z powrotem do pociągu przystąpiłam do wyznaczania wagonów dla ludzi. Podniosłam z ziemi kawałek kamyka wapiennego i kolejno na każdym wagonie pisałam duży numer wskazując komu z wagonowyoh dany wagon przekazuję. Po tej czynności dopiero pozwoliłam kobietom przenosić swój dobytek. Byłam spokojna, że wagonowi dopilnują i nie omyliłam się. Przeładunek nastąpił szybko i bez konfliktów, bo każdy wiedział do którego ma przejść wagonu i który kąt jest przeznaczony dla jego rodziny.

Ciekawy był moment kiedy przeładowywano bydło. Jedna krowa za nic nie chciała wejść po trapie do nowego wagonu. W końcu zawołano chłopca, który zawsze pasał tę krowę. On podszedł do niej. Obie dłonie złożył w trąbkę przy jej uchu i coś jej zaśpiewał. Ona wtedy spokojnym krokiem weszła do wagonu. Cały przeładunek dobytku martwego i żywego mieszczącego się w 22-u wagonach dokonany został bardzo szybko, tak że jeszcze przed zachodem słońca ruszyliśmy w dalszą podróż. Ludzie byli bardzo zdyscyplinowani. Opowiadano mi później, że w czasie mego kierowania przeładunkiem zebrała się spora grupka żołnierzy sowieckich i przypatrywali się. Ponoć byli zaskoczeni jak potrafiłam i to z cywilami taki przeładunek tak szybko dokonać. No cóż, to nie moja była zasługa w tym. To byli wspaniali ludzie ze wspaniałego i historycznego powiatu oszmiańskiego.

Podróż była długa. Życie w transporcie musiało być zorganizowane dla dobra wszystkich i wszyscy to rozumiali. Dużo rodzin jechało z małymi dziećmi. Nie wszyscy oni mieli krowy. Ustaliliśmy imiennie kto od posiadanych krów którym dzieciom będzie dawał mleko tak żeby każde dziecko było zabezpieczone w podstawowy produkt do życia. Wagony, które otrzymaliśmy niestety były bez dachów, typu zwykłych węglarek. Nie mieliśmy jednak wyboru. Szybko dano nam lokomotywę i skierowano transport do Srody Wielkopolskiej.

Dojechaliśmy nad ranem. W lokalu PUR-u zastaliśmy paru facetów. Przyjęli nas niechętnym wzrokiem. Myśmy mieli tragedię. Całą noc lał deszcz i jedno niemowlę zmarło. Nie przetrzymało chłodu i silnej wilgoci. Trzeba było zorganizować pogrzeb. Brakowało już ludziom chleba, a dla bydła paszy. W takiej sytuacji zmuszona byłam działać bardziej radykalnie. Postanowiłam urzędnikom z PUR-u postawić ostre warunki. Zdawałam sobie sprawę z tego, że oni wyspani, umyci, pachnący wodą kolońską w czystym obszernym lokalu czują się bardzo pewni siebie, a nas umęczonych, w korzuchach, obrośniętych i brudnych traktują jak dzikusów. Jak dzikusów, których byle czym można zbyć. Zwróciłam się do nich, że chcę rozmawiać z nimi tylko przed ludźmi całego transportu przy wagonach. Dodałam, że chcę by wszyscy ich widzieli i słyszeli. Zrobiłam to świadomie. Przez jednego z moich przybocznych cały transport został poinformowany, że jak przyjdę z urzędnikami z PUR-u to wszyscy męższczyźni mają nas otoczyć ciasnym kołem. Tak też zrobili. Ja wówczas podyktowałam tym wymuskanym urzędnikom co mają wykonać i dać, skoro nie zechcieli przyjąć do osiedlenia całego transportu. A więc: zorganizować pogrzeb dziecka i dać opiekę jego matce, dostarczyć odpowiednią ilość chleba i paszy do transportu, oraz potrzebne leki, wreszcie najważniejsze to dać nam co najmniej jeden duży wagon zadaszony dla ulokowania w nim matek z małymi dziećmi. Ten ostatni warunek był im łatwy do zrealizowania, a postawiłam im bo od razu po przyjździe do Srody zorientowałam się, że na miejscu są warsztaty kolejowe, które nie tylko remontowały wagony, ale i produkowały nowe. Urzędnicy, gdy spostrzegli że są otoczeni dużą grupą barczystych ludzi, to zmiękli absolutnie. Działo się to na bocznicy, w polu, z dala od miasteczka. Mało brakowało by płakali ze strachu. Uprzedziłam, że niedotrzymanie z ich strony danego nam słowa, drogo może ich kosztować. Tak wyglądała nasza reakcja na ich wcześniejsze, na początku lekceważenie nas. Musiałam zagrozić i pokazać siłę. Nie mogłam dopuścić do tego, żeby jeszcze jakieś dziecko zmarło, czy żeby choroby zaatakowały ludzi. Droga przed nami wciąż była nieznana. Zgodnie z ustaleniami, na drugi dzień urzędnicy PUR-u od rana wykonali całe swoje zobowiązania wobec nas.

Żeby otrzymać dalsze skierowanie do podróży musiałam pojechać do Poznania. Dogadałam się z maszynistą lokomotywy, który mnie zawiózł do Poznania, tam zaczekał i przywiózł z powrotem. Ludzie z transportu czekali na mój powrót z niepokojem. Był to bowiem wciąż stan wojny. Dzięki lokomotywie, a właściwie jej maszyniście, wróciłam szybko przywożąc skierawanie do Nowego Zbąszynka. Była to miejscowość tuż za Zbąszyniem. Te miejscowości przed wojną były rozdzielone granicą polsko-niemiecką. W Srodzie zostawiliśmy matkę zmarłego dziecka pod opiekq PUR-u. Jeszcze tego samego dnia dojechaliśmy do Zbąszynka, a więc wkroczyliśmy na ziemie poniemieckie. Tu okazało się, że wcześniejsze transporty, które osiedliły się, a raczej zostały przyjęte, dopadł je tyfus. Wszystkie wolne budynki, w tym szpital i szkoły były przepełnione chorymi. W obawie o zdrowie ludzi naszego transportu musiałam szukać i to bez zwłoki ratunku.

Ruski komendant stacji absolutnie nia chciał dać lokomotywy bez pisemnego skierowania. W budynku stacji sporo już pracowało kolejarzy polskich. Przygotowywali się do przejęcia stacji od wojska ruskiego z chwilą zakończenia wojny. Ja zwróciłam się do polskich kolejarzy o pomoc. Prosiłam żeby mi poradzili jak można by najłatwiej zdobyć skierowanie. Liczyłam, że może będę mogła skorzystać z ich połączeń telefonicznych. Sytuację nam komplikował fakt, że był to akurat dzień pierwszego maja. W pewnym momencie jeden z młodych kolejarzy powiedział, że nie może dać mi kolejowego telefonu, bo jest, on wyłącznie do użytku służbowego, ale postara się mi pomóc. Okazało się, że na stacji w Poznaniu miał narzeczoną, która była siostrzenicą wojeowody poznańskiego. Obiecał, że spróbuje przez nią załatwić nam sprawę. W mojej obecnośći przeprowadził z nią rozmowę telefoniczną i przekazał informację o sytuacji naszego transportu. Obiecała zrobić co tylko się da, żeby pomóc nam. Na efekt trzeba było czekać dobrych kilka godzin. Wreszcie ktoś przybiegł po mnie i na stacji młody kolejarz z miną poważną, ale i pełną zadowolenia wręczył telegram. Treść telegramu brzmiała: „Pierwszy Oszmiański Transport ewakuacyjny kieruje się do miasta Wschowa. Tam czeka na transport PUR." Podpisał sam wojewoda poznański. Okazuje się, że narzeczona kolejarza dotarła do swojego wujka wojewody na bankiecie pierwszomajowym. Sytuacja była zbyt nietypowa, żeby wojewoda nie skorzystał z wykazania się operatywnością. Myśmy serdecznie dziękowali kolejarzowi życząc szczęśliwych lat z tak obrotną małżonką w przyszłości. Trzeba przyznać, że oni oboje, a i wojewoda w załatwienie tej sprawy włożyli maksimum dobrej woli i życzliwości.

Z radością wzięłam telegram w ręce i z całą trójką przybocznych ruszyliśmy do ruskiego komendanta stacji. On wziął telegram, popatrzył i powiada: "Nu sztoż! Ja niczewo nie panimaju!" i oddał mi telegram jak zwykły świstek. Nie dałam się zbić z tropu i natychmiast odparłam: "Ja wam pierewiedu!". Od razu wzięłam od niego ołówek chemiczny i między rzędami treści telegramu napisanego po polsku wypisałam jego treść po rosyjsku. Zgodność tłumaczenia z oryginałem potwierdziłam swoim podpisem z imienia i nazwiska. Na szczęście ruski kamendant stacji wykazał dobrą wolę, tymbardziej że obecna ze mną trójka przedstawicieli transportu szybko przystąpiła do wręczania mu "załącznika" w postaci bimbru.

Póki doszliśmy do naszych wagonów, lokomotywa została już podłączona do składu pociągu. Gdy lokomotywę dopinali i cały skład pociągu dosyć silnie drgnął, a ludzie jeszcze mnie nie widzieli wracającej, usłyszałam wołanie mnie z obawą czy aby mi coś złego nie przytrafiło się. Maszerowałam więc wzdłuż całego pociągu i zawiadomiłam wszystkich, że jestem i że otrzymaliśmy skierowanie do Wschowy i że na nas czeka PUR. Ostatacznie wsiadłam w swój wagon i ruszyliśmy. Był to koniec dnia. Dobrze, że ludziom poleciłam w czasie tak długiego postoju w Zbąszynku trzymać drzwi zamknięte i dobrze zabezpieczone. Okazało się, że do kilku wagonów ruscy żołnierze próbowali dostać się, ale to im nie udało się.

Położyłam się spać. Była to pierwsza noc kiedy nie musiałam czuwać. Czułam się bezpieczna o transport i zasnęłam snem kamiennym. Zbudził mnie brak ruchu pociągu i piękne słońce wpadające przez drzwi do wnętrza wagonu. Ktoś pytał o mnie. Stanęłam w drzwiach i zobaczyłam polskiego kolejarza, w czerwonej czapce. Był to zawiadowca stacji Wschowa. Stał na baczność salutując mi. Zameldował kim jest, że PUR na nas czeka i że zaraz da mi przewodnika, który doprowadzi mnie do siedziby PUR-u, żebym nie błądziła po pustym miasteczku. Dodał jeszcze od siebie prośbę, żeby po rozładunku transportu zostawić tory i rampę czystą. Wyjaśnił, że PUR dał trzy traktory do przewiezienia ludzi z ich dobytkiem na punkt etapowy. Traktory te miały duże przyczepy. Za chwilę był przed wagonem przewodnik. Podziękowałam zawiadowcy za miłe i eleganckie przyjęcie i powitanie nas.

Przed wyjściem do PUR-u zabrałam reprezentantów wagonów poszczogólnych i poprosiłam ich, żeby w pierwszej kolejności zostały przewiezione na punkt etapowy rodziny nie posiadające własnego transportu. Następnie grupę młodych chłopców zobowiązałam do uprzątnięcia torów i rampy po pełnym rozładunku transportu tak, żeby ani jednej słomki nie zostało. Wiedziałam, że na nikim nie zawiodę się.

Spokojna wyruszyłam z przewodnikiem do miasta. Był to dzień trzeciego maja. Słońce gorące, świeciło jaskrawo i na ulicach dawało ostre światłocienie. Absolutny brak ludzi, psów czy kotów. Dziwna cisza, w której unosiła się delikatna muzyka brzęczenia owadów przecinana rytmem naszych kroków powielanym dodatkowo z odbicia się od ścian echem. Całość robiła niesamawite wrażenie. Miałam uczucie, że zostałam przeniesiona w nierealny świat. Że jestern na ogromnej scenie teatru wśród sztucznie stworzonej scenerii pięknych drzew, pachnących kwiatów i nasyconych kolorem słońca domów. Zaszokowana otoczeniem i chłonąc obraz pełen barw, szłam milcząc. Otrząsnęłam się z tego dopiero przed budynkiem, gdzie mieścił się PUR.

W PURze zabrani pracownicy powitali entuzjastycznie i ucałowali mnie, nie kryjąc radości, żo oto nareszcie we Wschowie będzie trochę ludzi. Okazuje się, że w tym miasteczku siedzieli małą grupką od kilku tygodni i bali się po za biuro nosa wytknąć. Na noc zabarykadowywali się ze strachu przed włóczącymi się ruskimi żołnierzami, którzy penetrowali domy i je okradali. Podstawowe formalności załatwiłam szybko. Wróciłam na stację do transportu i zaopiekowałam się swoją rodziną. Rozładunek przebiegł bardzo sprawnie. Punkt etapowy mieścił się w barakach zlokalizowanyoh po przeciwnej do stacji stronie miasta, na jego skraju. Baraki były w dobrym stanie technicznym. Od razu po ich zasiedleniu dziewczęta pozawieszały w oknach firaneczki, stoły pozakrywały pięknie tkanymi, lub wyszywanymi lnianymi obrusami i poustawiały w glinianych dzbankach bukiety kwiatów. Kwiaty zebrały z łąki rozściełającej się tuż za barakami. Rodziny rozlokowały się odpowiednio stwarzając sobie małe, własne torytoria. W barakach były przygotowane normalne, żelazne łóżka (przypuszczalnie z remanentów wojskowych).

Jesteśmy na miejscu. Odczuwało się pierwszy oddech stabilizacji. Krótkie spojrzenie wstecz, na przebytą drogę i wydarzenia. Wcześniej nie napisałam, że tkwiąc pod Poznaniem, jeden z gospodarzy przybiegł do mnie błagając o pomoc, bo mu krowa cieli się i są z nią jakieś kłopoty. Ja od razu zwróciłam się do jadącgo z nami inżyniera rolnego, który miał duże doświadczenie. On poprosił do pomocy jeszcze kilku doświadczonych gospodarzy i pięknie zaopiekowali się krową. Przyszło na świat dorodne ciele i krowa pozostała w dobrym zdrowiu. Rola jaką mnie przyszło pełnić nauczyła szybkiej decyzji, ale i rozwagi, umiejętności przewidywania zagrożeń i bycia wrażliwym na potrzeby każdego. Na szczęście nie mieliśmay groźnych wypadków okaleczeń, czy ciężkich zachorowań, poza tym jednym maleństwem paromiesięcznym, które nie wytrzymało trudów podróży. Muszę jeszcze raz podkreślić, że cała społecznść i to bardzo zróżnicowana w swej strukturze, Pierwszego Ewakuacyjnego Transportu Oszmiańskiego była wyjątkowo zdyscyplinowana.

Państwowy Urząd Repatriacyjny we Wschowie zażądał ode mnie szczegółowego spisu przywiezionych ludzi, z podaniem danych personalnych, zawodu i ewentualnych potrzeb. Zależało mi na jak najszybszym rozlokowaniu wszystkich w ich przyszłych gospodarstwach, domach i mieszkaniach, czy warsztatach. Zabrałam się więc do tego jeszcze w dniu naszego przyjazdu do Wschowy. Pracowałam przez całą noc do rana. Dyżurujący młodzi ludzie kolejno budzili przedstawicieli rodzin i ci bez najmniejszego ociągania stawiali się ze wszystkimi dokumentami przy moim stoliku. Rano kompletne spisy złożyłam w biurze PUR-u. To umożliwiło im do przygotowania sprawnego zasiedlenia.

W dniu zakończenia wojny, nieoczekiwanie mieliśmy gości. Przyjechał starosta ze swoją świtą urzędników i po uroczystym nas powitaniu życzeń szybkiego i bogatego zagospodarowania się na tamtych terenach obdarowali żywnością. Otrzymaliśmy mąkę, kaszę, a nawet żywą kozę.

Póki mieszkaliśmy w barakach, nadal obowiązywała wzajemna pomoc. Dotyczyło to szczególnie mleka. Krowy pasły się tuż obok baraków na rozległych łąkach. Mleka było pod dostatkiem. Moją troskliwość o transport, ludzie odwzajemniali opieką wręcz rodzicielską. Nie tylko pilnowali żebym zjadła, bo opadnę z sił, czy gdy zasnęłam, to żeby w baraku była cisza, ale chronili przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Wyobrazili sobie, że może być jakieś ewentualne niebezpieczeństwo ze strony ruskiego komendanta miasta Wschowy. Niepokoiło ich czemu on koniecznie chce poznać komendanta eszelonu oszmiańskiego. Jak ludzie tylko wypatrzyli jadącego ruskiego komendanta w kierunku baraków, to natychmiast kazali mi się chować. Czasami nawet wyskakiwać musiałam przez okno. Nadtroskliwość ta była zabawna, ale przynam się, że ja sama wcale nie miałam ochoty zawierać tej znajomości, która wyglądała mi na zainteresowanie może zbyt prywatnej natury. Wolałam mu na oczy nie nachodzić.

Początkowo we Wschowie ludzi spoza transportu było bardzo mało. Właściwie to tylko urzędnicy PUR-u, Starostwa, poczty i kolei. W miarę czasu, powoli zaczęli zjawiać się nieliczni rzemieślnicy jak piekarze, masarze, a i też sklepikarze. Otwierali warsztaty i małe sklepiki. Ludzie z transportu powoli przenieśli się do wybranych przez siebie gospodarstw pod Wschową, lub zajmowali przekazane im przez PUR domki w miasteczku, czy mieszkania w budynkach wielorodzinnych. Moja rodzina początkowo dostała mieszkanie w domku jednorodzinnym. Rozpoczęłam pracę w PURze. Wkrótce do Wschowy zaczęły przybywać dalsze transporty ewakuacyjne z za Buga. Niestety nie wszystkie one miały dobrych organizatorów. W barakach punktu etapowego, bojąc się o swój dobytek, trzymali przy sobie kury, prosiaki i podobny inwentarz. W oszmiańskim transporcie zorganizowaliśmy sobie z młodych ludzi stałą wartę w dzień i noc. To nic, że nie mieli broni, ale uzbroili się w solidne pałki, mieli latarki, oraz gwizdki. Pilnowali nie tylko baraków mieszkalnych, ale i inwentorskich. Był absolutny spokój i nic złego nie wydarzyło się. Na tle tych dalszych transportów, nic dziwnego, że powstał mit o pierwszym oszmiańskim transporcie. Mit przykładu dyscypliny i porządku. Zycie normalizowało się. Mimo to często jeszcze zdarzało się, że ktoś z byłego naszego transportu przybiegał do mnie poradzić się, a to w wyborze imienia dla przybyłego na świat dziecka, czy potwierdzenia z moich ust, że chłopak dobrą sobie wybrał dziewczynę na żonę.

Któregoś dnia szłam spokojnie ulicą Wschowy i nagle przed sobą zobaczyłam kobietę, której dziecko zostało pochowane w Srodzie. Szła, jak się później okazało, z mężem. Oboje nieśli na ramionach drewniane nosiłki, do których były uwieszone po dwa wiadra wody. Prowadził ich uzbrojony żołnierz radziecki. Natychmiast podeszłam i ich zatrzymałam. Spytałam co się stało! Okazało się, że w Srodzie, wkrótce po pogrzebie dziecka, spotkała swego męża. Sladem naszego transportu przyjechali do Wschowy, żeby osiedlić się wśród swoich. Szukali sobie miejsca do zamieszkania w opuszczonych domach. Ruscy żołnierze ich złapali, oskarżając że są szabrownikami. Szabrownicy z reguły byli wysyłani w głąb Rosji. Fuknęłam na żołnierza ich pilnującego: „wieditie nas k’komiendantu!" On zaskoczony moją pewnością siebie natychmiast skierował się do komendy ruskiej miasta. Tam wszyscy, to jest ci dwaj aresztowani, ruski żołnierz i ja weszliśmy na pierwsze piętro i stanęliśmy w drzwiach komendanta miasta. W obszernym pokoju, w fotelu za biurkiem siedział ten sam ruski oficer, co to wielokrotnie usiłował mnie poznać. Przedstawiłam się, że jestem „kamandir pierwowo oszmiańskowo eszełona" i oznajmiłam, że proszę o natychmiastowe zwolnienie aresztowanych tych dwoje ludzi z mego transportu. Wyjaśniłam, że odstali od naszego transportu, bo musieli pochować zmarłe w drodze swoje dziecko. Dotarli do Wschowy, by tu przy nas osiedlić się i tylko szukali mieszkania. Komendant zaskoczony, ale jednocześnie z nieukrywanym zadowoleniem powitał mnie, zaprosił do pokoju z gestem żebym usiadła. Aresztowanych i żołnierza zostawił przy drzwiach. Po moich paru jeszcze słowach wyjaśnień kazał aresztowanych zwolnić. Zdjęto im nosiłki. Oni zaś oszołomieni takim nagłym uwolnieniem tylko się skłonili i szybko odeszli.

Komendant zaś pełen ciekawości rozpoczął rozmowę. Długo to nie trwało, bo ja tłumacząc się sprawami służbowymi postarałam się możliwie szybko opuścić gabinet. Byłam szczęśliwa, że udało mi się uratować tych dwoje ludzi od okrutnego losu. Były to czasy, w których decydował tylko szybki refleks i śmiałość postępowania. Żadnego prawa nie było. Ruscy dowódcy i żołnierze postępowali jak chcieli. Znalezienie w całym tym bałaganie właściwej drogi było sztuką równą sztuce chodzenia po linie nad przepaścią.

W niedługim czasie od tego wydarzenia PUR został przeniesiony do Legnicy. Wyjechałam ze Wschowy razem z innymi pracownikami.