Mineyko Zygmunt (syn Romana i Heleny) - pseudonimy: "Lin" z 5-tej Brygady Łupaszki i ostatni przydział "Petroniusz" z 36 Brygady "Żejmiana" - Okręg Wileński.
ostatnia zmiana: 29 Sierpnia 2000
Aresztowano mnie razem z oddziałem, tuż pod Wilnem, na drodze w kierunku do Miednik, kiedy udawaliśmy się, jak nam oznajmiono, na zgrupowanie. Wojsko sowieckie zjawiło się z ukrycia i nas okrążyło. Wydali rozkaz złożenia broni. Dla zastraszenia nad głowami naszymi przelatywały sowieckie samoloty ostrzeliwujące. Żołnierze sowieccy grożąc zastrzeleniem zmusili nas do oddania broni. Kazano ją składać w wyznaczonym miejscu. Niektórym AKowcom udało się tak jak i mnie, ukryć krótką broń w ziemi, lub pod kamieniem w sposób niezauważony.
Byłem odrazu doprowadzony do Miednik w grupie innych aresztowanych z różnych brygad.
Ta grupa aresztowanych żołnierzy AK, w której byłem, obejmowała co najmniej kilkaset osób. Zostaliśmy otoczeni sowieckimi żołnierzami, którzy szli jeden od drugiego w odległości nie większej niż 5 m. Mieli karabiny załadowane i z nałożonymi bagnetami, tak zwanymi sztychami. Podczas konwoju parokrotnie słyszałem strzały, kierowane do osób uciekających z konwoju. Żołnierze sowieccy byli brutalni. Ciągle nam ubliżali. Osłabionych czy odstających popędzali okładając kolbami, a nieraz i trącając sztychą.
Zostaliśmy zapędzeni na teren starego, zrujnowanego zamku w Miednikach. Teren był ogrodzony drutem kolczastym i obstawiony wierzyczkami, z których całą dobę pilnowali nas uzbrojeni żołnierze sowieccy. Noclegi były w szopach, gdzie prawdopodobnie uprzednio trzymano zwierzęta. Woda do picia i ewentualnego mycia się dostarczana była w beczkowozach, ale w niedostatecznej ilości. Do jedzenia dawano tylko zupy złej jakości i absolutnie w niewystarczających ilościach. Ratowała nas okoliczna ludność i rodziny aresztowanych dostarczające paczki z żywnością. Paczki te przechodziły przez ręce pilnujących nas żołnierzy sowieckich. Sprawy higieny zabezpieczane były w najprymitywniejszy sposób. Ustępów nie było. Sami kopaliśmy doły, które po wypełnieniu się zasypywaliśmy. Łaźni do mycia się nie było. Jedna z szop została przeznaczona dla lekarzy znajdujących się wśród aresztowanych. Oni udzielali pomocy chorym, starając się maksymalnie, ale byli pozbawieni podstawowych leków i warunków do pracy medycznej.
Po kilkunastu dniach pobytu w obozie w Miednikach (daty, jak i dokładnej ilości dni tam przebytych nie pamiętam) zostałem razem z innymi aresztowanymi wyprowadzony poza ogrodzenie. Tam nas uformowano w oddziały po trzech w szeregu. Otoczono uzbrojonymi żołnierzami sowieckimi, nie tylko pieszymi ale również i na koniach, i pognano w kierunku stacji kolejowej Kiena, leżącej na szlaku Wilno-Mołodeczno. Podczas pędzenia nas byłem świadkiem jak do uciekającego z naszego szeregu żołnierza AK dopadł konno oficer sowiecki i zastrzelił z pistoletu, zostawiając zabitego na polu. Po przybyciu na stację Kiena zastaliśmy pociąg złożony z kilkunastu wagonów towarowych. Do nich kolejno nas załadowywano, upychając nas na stojąco tak dużo ile mogło się tylko zmieścić. Po szczelnym wypełnieniu każdego wagonu ludźmi, zamykano je i pilnowano drzwi. Okna zabite były deskami.
Po złożeniu broni w Miednikach byliśmy rewidowani. Żołnierze sowieccy głównie szukali ukrytej broni. Poza tym do momentu załadowania nas na stacji Kiena, byliśmy rewidowani przy byle okazji. Sowieccy żołnierze szukali przedmiotów, które mogłyby posłużyć komuś do osobistej obrony czy napaści.
W transporcie warunki bytowe były skandaliczne. Traktowani byliśmy gorzej niz zwierzęta. Nie było możliwości nawet usiąść, a o położeniu się nie było absolutnie mowy. Najwyżej raz na dobę zatrzymywano pociąg. Podawano wtedy znikomą ilość wody, której nie wszystkim wystarczało. O myciu się nie było mowy. Brak kubła, czy otworu w podłodze na nieczystości stwarzał warunki nieludzkie. Przy okazji podawania nam wody, przez uchylone drzwi, staraliśmy się zsunąć z podłogi na zewnątrz wagonu wszelkie nieczystości nagromadzone w czasie ruchu pociagu. Większość ludzi z mego wagonu nie wytrzymywała takich warunków sanitarnych i dotarła do miejsca wyładunku, to jest do Kaługi, w stanie całkowitego wycieńczenia.
Daty przyjazdu do Kaługi niestety nie pamiętam. Również nie jestem w stanie przypomnieć ile dni, czy też tygodni trwała ta podróż, bowiem przy wyżej wymienionych warunkach sanitarnych człowiek był na wpół przytomny i zatracał świadomość czasu i miejsca. Ze stacji Kaługa doprowadzono nas pod strażą na teren ogrodzony z zabudowaniami w postaci baraków silnie zniszczonych przez żołnierzy sowieckich, którzy z tego miejsca byli zabrani na front. Jak zorientowaliśmy się, w wojsku sowieckim był zwyczaj, że odchodząc na front, niszczono wszystko co się dało wewnątrz baraku. A więc okna były pobite, drzwi powyrywane i połamane. Słowem, wszelkie urządzenia i wyposażenie baraków było zniszczone. Z naszego transportu utworzono cztery bataliony. Ja trafiłem do 2-go batalionu, który później został wysłany do prac wyrąbki lasu w okolice miejscowości Charłampiejewo. W naszym batalionie była jedna tak zwana "san-czaść" złożona z kilku lekarzy.
W Kałudze w 2-gim batalione, którym dowodził pułkownik Sielewiorstow, o ile pamiętam były trzy kompanie. Razem ze mną w transporcie przyjechało do Białej Podlaskiej około dwóch tysięcy żołnierzy AK. Żołnierze ci byli z różnych batalionów.
W Kałudze, zaraz po wprowadzeniu nas AK-owców na teren ogrodzony, wszystkich zatrzymano przed ustawionymi długimi stołami. Stoły były zasłane czerwonym materiałem i na nich rozstawiona żywność w postaci kiełbas i chleba, oraz obok żywności rozłożone księgi z wizerunkiem Stalina i wypisaną przysięgą na wierność Stalinowi i Armii Czerwonej. Poza tym, przed każdym z nas ustawiono worek z umundurowaniem żołnierza Armii Czerwonej. Temu wszystkiemu towarzyszyła orkiestra wojskowa sowiecka grająca marsze głośno i natarczywie. Oświadczono nam, że każdy z nas żołnierzy AK musi podpisać przysięgę w wyłożonej księdze, a następnie może posilić się i przebrać się w przydzielone umundurowanie sowieckie. Nikt z nas żołnierzy AK nie wyraził zgody na złożenie swego podpisu pod przysięgą ruską. Spontanicznie żądaliśmy odesłania nas pod nasze dowództwo generała "Wilka". Reakcja oficerów sowieckich była natychmiastowa i ostra. Dano rozkaz powstać. Odebrano worki z umundurowaniem sowieckim i rzucono nam do przebrania się zniszczone fufajki, stare ubrania żołnierzy niemieckich, oraz łachmany po żołnierzach sowieckich. Po tej psychologicznej próbie złamania nas, zaprowadzeni zostaliśmy do opisanych wyżej baraków. W przeciągu kilku tygodni pobytu w Kałudze, mimo naszej odmowy złożenia przysięgi, usiłowano prowadzić z nami szkolenie w zakresie musztry sowieckiej z atrapami karabinów ruskich. Zmuszano nas usilnie do śpiewania wojskowych sowieckich pieśni w czasie porannych i wieczornych zbiórek. Sowieckie władze liczyły na to, że uda im się oswoić nas, zmiękczyć opór, i przez indywidualne próby nakłonić każdego z nas do podpisania przysięgi na Stalina i Armię Czerwoną. Próbowano rozbić naszą jednomyślną i stanowczą postawę o niepodporządkowaniu się władzom sowieckim. Na każdy sowiecki rozkaz śpiewu, zamiast pieśni ruskich, jednogłośnie śpiewaliśmy polskie pieśni: "Boże coś Polskę", "Jeszcze Polska nie zginęła" czy też "My Pierwsza Brygada". W odpowiedzi na nasze zachowanie, zmuszani byliśmy przez żołnierzy sowieckich do pozostania przez wiele godzin na mrozie, w ciężkich warunkach atmosferycznych, i dalszego śpiewu.
Ja z Kaługi nie byłem wysyłany do tak zwanej "komandirówki", a czy inni byli wysyłani, nie jest mi wiadomo.
Po zaniechaniu szkolenia nas w Kałudze (daty nie pamiętam) ja z 2-gim batalionem w 2-gim plutonie zostałem odprowadzony pieszo do Lasów Umańskich pod miejscowość Charłampiejewo. Szliśmy około czterech dni w śniegu i mrozie. Tam w obozie prace polegały na wyrąbce lasu o potężnym starodrzewiu. Dzień pracy wynosił minimum 12 godzin. Norma dzienna na dwie osoby wynosiła 8 m3 spiłowanego i ułożonego drzewa. Każde zwalone drzewo musiało być pozbawione gałęzi i pocięte na dwumetrowe odcinki, ułożone w sztaby.
Do pracy w lesie z Kaługi nie byliśmy wiezieni, lecz jak podałem wcześniej, pędzeni na piechotę. Zatrzymano nas w głębokim lesie, gdzie duży teren był wygrodzony drutem kolczastym. Po wprowadzeniu za druty, kazano nam stworzyć warunki do życia we własnym zakresie. Umęczeni drogą nie byliśmy w stanie przygotować jakiś możliwych warunków do przenocowania. Porobiliśmy z gałęzi szałasy. Wyścieliliśmy je gałęziami jodły i łapkami. Za przykrycie do osłony ciała przed mrozem również służyły nam gałęzie i łapki. Mróz wtedy już był do -12oC. Po tak przespanej pierwszej nocy zbudzono nas wcześnie rano, dano tak zwany "kipiatok" (gotowana woda) i po kawałku suhara wielkości 1/2 dłoni. Następnie skierowano nas do wyrąbki lasu. Od pierwszego dnia wymagano od nas wykonania pełnej normy. Dopiero po jej wykonaniu można było przystąpić do stworzenia możliwszych warunków bytowych.
O budowie normalnych budynków nie było mowy. Zmuszeni byliśmy do zrobienia sobie tak zwanych "ziemlanek". Polegało to na tym, że kopaliśmy długie rowy o głębokości półtora metra. Każdy taki rów, czyli "ziemlanka", mieścił dwie prycze zbudowane w sposób ciągły wzdłuż obu ścian. Prycze te były szerokości wzrostu przeciętnego człowieka. Przez środek "ziemlanki", to jest między pryczami, na całej jej długości, pozostawione było wąskie przejście do poruszania się i dojścia do swego legowiska. Ściany rowu umocnione były żerdziami. Dach robiliśmy dwuspadowy, również z żerdzi, pokryty gałęziami, "łapkami", oraz na wierzchu obsypany ziemią. Warstwa ziemi musiała być dość gruba, żeby chroniła przed mrozem. Ziemianki były niskie, co utrudniało normalne poruszanie się. Nie było możliwości swobodnego wyprostowania się. Na pryczach układaliśmy się głowami do ściany. W jednej zeimiance pakowano tak wielu ludzi, ilu się tylko mogło zmieścić. W rezultacie mogliśmy leżeć jeden przy drugim, układając się tylko na boku. O swobodnym położeniu się na wznak nie było mowy.
Dla wentylacji zrobione były trzy otwory w zadaszeniu, które normalnie były zatkane. Jedynie przy wielkich mrozach otwory były otwarte. Konstrukcja ziemianki nie zabezpieczała od zimna i musieliśmy się dogrzewać paleniem na ziemi w przejściu małych ognisk. Otwory pełniły wówczas funkcję kominów. Jednakże ogniska dawały więcej dymu niż ognia, i to właśnie dym nas ogrzewał.
Wejście do ziemianki było zamykane prymitywnymi drzwiami zrobionymi z żerdzi. Dowództwo i straż sowiecka mieszkali w normalnych budynkach wykonanych z bali przez cieśli i majstrów "wyłuskanych" spośród aresztowanych naszych żołnierzy AK. Punkt sanitarny "san-czaść" mieścił się również w budynku zbudowanym przez naszych żołnierzy. Tam mieszkało paru lekarzy, oraz było też pomieszczenie na kilka chorych osób. Opieka lekarska była ograniczona, mimo ogromnego wysiłku lekarzy, ponieważ brakowało lekarstw i podstawowych materiałów opatrunkowych.
Po paru miesiącach ciężkiej pracy i w tak prymitywnych warunkach, kobiety i nieletni nie wytrzymywali. Dziesiątkowały ich choroby z wycieńczenia. W związku z tym zaczęto ich odsyłać, jak nas informowano, do domu. Czy faktycznie docierali oni do swoich domów, nie mam pewności.
Zdarzały się ucieczki z Miednik i jak mi wiadomo wielu z uciekinierów zostało złapanych i zabitych. Ci, którym darowano życie, byli wcielani do Armii Czerwonej. Po wojnie słyszałem opowieści o tym, że złapani uciekinierzy odsyłani byli do Białegostoku i tam wcielani do Armii Czerwonej. Myślę, że gdyby nie wyrazili na to zgody, byliby straceni.
W drodze do Kaługi nikt nie zdołał uciec z naszego wagonu. Jeden z naszych żołnierzy AK został ostrzelany i ciężko zraniony, gdy próbował załatwić swoje potrzeby fizjologiczne przez okienko w ścianie wagonu. Zmarł w wyniku odniesionych ran i został pobieżnie pochowany przy torach w czasie najbliższego, krótkiego postoju pociągu. Nie znam jego pseudonimu, ani nazwy oddziału. Nie jestem też w stanie bliżej określić miejsca jego pochówku.
Zdarzały się ucieczki z Kaługi i z obozu pracy. Pamiętam, gdy kilku uciekinierów zostało złapanych i przyprowadzonych z powrotem do obozu. W czasie apelu kazano im się ustawić tyłem do nas. Zostali oni rozstrzelani przez sowieckiego oficera strzałem w tył głowy. Po dokonaniu tej zbrodni oficer ów ogłosił, że to samo czeka każdego z nas, jeżeli podejmiemy próbę ucieczki. Nie wiem, co stało się z ciałami pomordowanych, gdyż po apelu zostaliśmy natychmiast odprowadzeni do pracy.
Stosunek konwoju i nadzoru we wszystkich okresach, od aresztowania nas aż do momentu odstawienia w 1946 r. do granicy Polski, można określić jednym zwrotem, a mianowicie: taki jak kata do ofiary.
Wiem, że były fakty zabierania przez specjalne służby sowieckie kogoś spośród nas aresztowanych, ale nie pamiętam ani nazwisk, ani też z jakiej byli brygady AK. Po wojnie, ja osobiście nikogo z tych osób nie spotkałem.
Nie jestem zorientowany jakie choroby występowały najczęściej w obozie, ani jaka była śmiertelność.
Daty wyjazdu do Kirowa nie pamiętam. Kiedy był wyjazd z Kirowa też nie pamiętam. Jedynie wiem, że do Białej Podlaskiej nasz transport trafił na początku drugiego tygodnia stycznia 1946 r., gdzie przez kilka dni oczekiwaliśmy na formalności przyjęcia w Polsce i wydania dokumentów. Wykonywały to byłe władze Urzędu Bezpieczeństwa.
Z okresu przymusowej pracy w obozie koło Charłampiejewa w pamięci pozostała świadomość nieludzkich trudów pracy i warunków bytu, oraz zdarzenia, które mogły skończyć się dla mnie tragicznie, a z których nieoczekiwanie wyszedłem cało. Przeżycia tamtych czasów spowodowały, że przez resztę mego życia nie mogę uwolnić się od nocnych koszmarów. Budzę się zwykle od własnego krzyku i z trudem poźniej usypiam.
Praca przy wyrębie lasu zimą wiązała się z ogromnym wysiłkiem. Wywożenie z lasu spiłowanego drzewa do odległej o kilka kilometrów stacji kolejowej wymagało nieludzkiego wręcz wysiłku. Polegało to na układaniu 2m3 drzewa na tak zwanych "wałkuczkach" (dwumetrowych płozach) i wypychaniu przez nas w ten sposób załadowanego drzewa poprzez wertepy i krzaki, brnąc po pas w głębokim śniegu. Na stacji przeładowywaliśmy drewno do wagonów. Dopiero po roztopach dano do wywozu kilka ciężarówek. Miałem szczęście, że przy rejestracji po przybyciu do obozu pracy podałem, że jestem z zawodu kierowcą samochodowycm (przed wojną zrobiłem prawo jazdy). Dzięki temu zostałem przydzielony do prowadzenia jednej z tych ciężarówek.
Któregoś razu na stacji jeden ze strażników sowieckich okrutnie obchodził się z moimi kolegami załadowującymi wagon, bijąc ich kolbą karabinu, wulgarnie wykrzykując i popędzając szturchaniem sztychą karabinu. Zbulwersowało to mnie i po rosyjsku, z wściekłością wygarnąłem, że jak będzie tak dalej postępował, to jego głowa znajdzie się pomiędzy buforami pociągu. Na konsekwencje mego zachowania nie musiałem długo czekać. Na drugi dzień zostałem wezwany do prokuratora wojskowego. Była to ruska kobieta w stopniu kapitana i jak pamiętam miała na imię Tamara. Z miejsca zorganizowała sąd. W zaimprowizowanej sali sądowej w budynku sowieckiego dowódcy obozu za stołem sędziowskim miejsce zajęła prokurator w towarzystie dowódcy obozu w randze pułkownika oraz kilku sowieckich oficerów. Poza mną - oskarżonym, na wypełnionej po brzegi sali znajdowali się moi koledzy AK-owcy i pilnujący ich uzbrojeni strażnicy. Moi koledzy mieli obowiązek poprzeć wydany przez sąd wyrok poprzez podniesienie ręki. Gdyby któryś z nich tego nie zrobił, byłby natychmiast skazany. Po postawieniu mi zarzutu, "pani" prokurator zwróciła się do mnie z pytaniem, co ja mam do powiedzenia w swojej obronie. Odpowiedziałem: "Wy mnie nie macie prawa sądzić, bo ja jestem obywatelem polskim." Rozwścieczyło ją to na tyle, że wypaliła najwulgarniejsze zdanie, jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się usłyszeć z ust kobiety. Podaję jej słowa fonetycznie po rosyjsku: "Charaszo! Jak tak, to ja ciebia sudzić nie budu, tolko zaszlu ciebia tam gdzie ty czerez dziesiat let żywej p...dy nie uwidzisz."
Sytuacja wyglądała bardzo groźnie. Takie sądy i takie wyroki były praktykowane w tym obozie codziennie z najdrobniejszych przyczyn. Osądzonych nikt po sądzie nie widział i nie wiadomo było nic o ich dalszym losie. Mnie wówczas uratowało to, że dowódca obozu nie chciał stracić kierowcy ciężarówki, przypuszczalnie w obawie, że nie zdoła wykonać nałożonego limitu transportu drzewa. Zażądał on od prokurator oddania mnie do jego dyspozycji i decyzji. Wydarzyło się to niedługo przed odesłaniem nas do kraju. Tak więc los pozwolił mi pozostać przy życiu.
Po powrocie do kraju początkowo nie utrzymywałem kontaktu z kolegami z obozu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że każdy z nas pozostawał pod obserwacją i kontrolą UB. Mimo to w późniejszych latach, kiedy zamieszkałem w Białymstoku, często spotykałem się z dużo młodszym ode mnie Stefanowiczem. Komunistyczne władze w Białymstoku ciągle mu utrudniały życie. Był on bardzo nerwowo wyczerpany. Zmarł kilka lat temu.
Poza nim, z obozowych przyjaźni, jestem w stałym kontakcie ze Zbigniewem Michałowskim, pseudonim "Longin". Jest on również dużo młodszy ode mnie i ciężko schorowany. Po wojnie usunięto mu jedno płuco, które mu swego czasu żołnierz sowiecki przebił sztychem karabinu. "Longin" był razem ze mną w 5-tej Brygadzie "Łupaszki" i później w 36 Brygadzie "Żejmiana".
Miałem też kontakt z lekarzem, który był razem ze mną w obozie, a którego znałem od czasów konspiracji w Z.W.Z. na terenie powiatu oszmiańskiego. Jest nim dr. Mieczysław Pempicki mieszkający w Olsztynie.
W celu ratowania siebie i kolegów od wycieńczenia, często podkradaliśmy się do budynków, w których mieszkali sowieccy żołnierze i oficerowie ze swymi rodzinami. Próbowaliśmy tam znaleźć wyrzucone odpadki jedzenia. Ze znalezionych "rarytasów", takich jak łby śledzi czy obierki kartoflane, gotowaliśmy sobie zupy w blaszankach. Niektórych z nas trzeba było na początku siłą zmuszać do przełknięcia tego pożywienia. Pamiętam, że w ten sposób uratowaliśmy od wycieńczenia Sosinowskiego, szwagra hrabiego Czapskiego, z Nowosiółek pod Oszmianą. Złapany jeż był szczytem smakowitości. Osmalało się jego kolce i następnie albo piekło na ogniu, albo robiło się zupę (wiadro wody na jednego jeża). My, którzy wyrośliśmy w puszczy na terenie Wileńszczyzny znaliśmy każdą roślinę i wszystko, co może dać las dla pożywienia człowieka. Staraliśmy się tę wiedzę wykorzystać i uczyliśmy pozostałych jak należy ratować swoje życie.
Ciekawym jest fakt, że konwojenci sowieccy chcąc udowodnić, że my nie byliśmy więzieni i przetrzymywani pod strażą, powyskakiwali z wolno jadącego pociągu na krótko przed granicą z Polską. W ten sposób nikt ze straży sowieckiej formalnie nas nie przekazał stronie polskiej.
Zaświadczenie, które otrzymałem w Białej Podlaskiej nosi Nr. 2260 z 15 stycznia 1946 r. Uwaga: na moim zaświadczeniu na pierwszej stronie jest wydrukowany rok wystawienia 1945, i nie poprawiony na 1946. Jedynie na rewersie zaświadczenia, przy pieczątkach stawianych przez Urząd Bezpieczeństwa, figuruje faktyczna data mego wjazdu do Polski. Zaznaczam to, bo tak pozornie drobny szczegół był przyczyną wielu szykan w stosunku do mnie. Związek Żołnierzy AK i Urząd do Spraw Kombatanckich i Osób Represjonowanych przyjął rok 1945 jako rok mego powrotu do Polski, zamiast 1946 roku, w którym rzeczywiście wróciłem do Polski. Wydano mi więc dokument, który zafałszowuje fakty i zmniejsza okres mego pobytu w obozie.
Na zakończenie muszę zaznaczyć, że dotąd tak władze Związku Byłych Żołnierzy AK jak i Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych zaświadczenia z pobytu w Kałudze przysyłane nam z archiwum sowieckiego, traktują jako pobyt w Armii Czerwonej. W tej sprawie zgłaszałem sprzeciw, ale bezskutecznie. Bez echa pozostał opublikowany w "Kurierze Porannym" (dziennik wydawany w Białymstoku) mój list poruszający ten problem i mówiący jak wielką to przynosi szkodę moralną. Dalsze podtrzymywanie kłamstwa Stalina i władz komunistycznych chcących przed światem ukryć swoje zamiary całkowitego wyniszczenia polskich żołnierzy AK poprzez stworzenie fałszywej dokumentacji, że jakoby byliśmy wcieleni do Armii Czerwonej, a nie przetrzymywani w obozie przymusowej pracy, jest ubliżające godności każdego Polaka.
Przykro mi jest, że nie jestem w stanie precyzyjniej opowiedzieć swoje wspomnienia, ale mój wiek bliski dziewięćdziesiątki, ciągła walka przez cały okres powojenny z różnymi oskarżeniami i grożeniem mi wyrokiem śmierci wyczerpały już moje siły, zdrowie i pamięć.
Życzę wszystkim żołnierzom AK, którzy przeszli gehennę obozów sowieckich, żeby doczekali uznania i prawnego statusu zgodnego z tym, z czym w rzeczywistości była Kaługa.