Okres od 1 września 1939 r. do kwietnia 1940 r.

 

1 września 1939 roku godzina 04.45...

Pełnię dyżur oficera sztabu Samodzielnej Grupy Operacyjnej (SGO) w Łomży. Odzywają się kolejno telefony. Dźwięk ostry, gwałtowny, nieprzerwany... Napływają meldunki o przekroczeniu granicy polskiej przez oddziały niemieckie nacierające z Prus Wschodnich. Budzę szefa sztabu SGO "Narew" podpułkownika dypl. S. Podkowińskiego...

Taki był mój początek wojny 1939 - 1945 r.

Cofamy się w zaciętej walce, ulegając przewadze broni zmechanizowanych, czołgów i lotnictwa. W czasie bombardowania Łomży jestem niegroźnie kontuzjowany.

Nadszedł krytyczny poranek 17 września. Z komunikatów radiowych, potwierdzonych własną obserwacją, dowiadujemy się, że granicę polską przekroczyły neutralne dotychczas wojska Związku Radzieckiego.

W tej zaskakująco nowej sytuacji wszystkie jednostki wojskowe znajdujące się na północ od Prypeci miały na podstawie rozkazów udać się do Obozu Warownego Wilno, a znajdujące się na południe od tej rzeki - do Lwowa, gdzie miały otrzymać dalsze rozkazy.

Sztab SGO "Narew" w dniu 17 września znajdował się w Prużanach, na północ od Prypeci. Poddając się decyzji rozkazów udałem się wraz z moim przełożonym, dowódcą łączności SGO "Narew", mjrem Tadeuszem Błońskim do Wilna, gdzie znalazłem się około południa 18 września.

Komendantem Obozu Warownego Wilna był ppłk Podwysocki. On to wydał wszystkim oddziałom znajdującym się w Wilnie rozkaz na przekroczenie granicy litewskiej i złożenia tam broni. Zgodnie z tym rozkazem z dnia 18 września 1939 r. przeszedłem wraz z oddziałami w dniu 19 września w godzinach popołudniowych nad granicę litewską w rejonie Jewie. Każdy z nas przeżywał przekroczenie granicy jako tragedię narodową i osobistą. Każdy przeżywał inaczej.

Rozkazy przełożonych praktycznie przestały obowiązywać. Przełożeni poddawali różne sugestie, jednak decyzję każdy podejmował sam. W znacznej większości żołnierze decydowali się na przejście granicy litewskiej, między innymi i ja. Część żołnierzy, zwłaszcza pochodzących z Wileńszczyzny, odeszła z bronią w ręku w stronę swoich domów. Niektórzy, rodowodem z głębi Polski, decydowali się na przemarsz bez broni do swoich domów. Widziałem jeden akt samobójstwa... Wszyscy żołnierze, świadkowie tej sceny zachowali się na pozór spokojnie. Niemniej jednak ten akt rozpaczy zmuszał nas do głębokiej refleksji: czy słusznie postąpił ten żołnierz odbierając sobie życie? Prawdopodobnie miał on swoją rację, bez wątpienia był on innej psychiki, być może nadmiernej wrażliwości. Rozumiałem go, ale byłem innego zdania. Myślałem, że jeśli mam oddać życie, to tylko w walce i za cenę jak najwyższą. Taką myśl sugerowałem memu najbliższemu otoczeniu. Każdy żołnierz był pewny, że zawierucha wojenna dopiero się rozpoczyna, że to jeszcze nie koniec, że trwać ona będzie dłużej i że trzeba będzie brać w niej udział. Osobiście byłem zwolennikiem walki przemyślanej, zorganizowanej, ale 19 września nie widziałem tej jeszcze możliwości. Należało rozpocząć walkę od podstaw, w zgoła innych warunkach.

Stało się. Przekroczyłem granicę litewską w rejonie Jewie w dniu 19.09.39 r. w godzinach przedwieczornych. Musiałem złożyć broń. Jako internowany zatrzymałem przy sobie pas główny, lornetkę i polskie pieniądze. 1/.

Wilno zostało zajęte przez wojska radzieckie w dniu 19 września 1939 r. Władze litewskie przewiozły internowanych oficerów i część szeregowych pociągiem do Kretyngi, skąd piechotą udaliśmy się do Połągi, miejscowości letniskowej nad Morzem Bałtyckim. Większość szeregowych została przewieziona do innych miejscowości.

W Połądze władze litewskie oddzieliły oficerów sztabowych (od majora wzwyż) od oficerów młodszych, którzy mieszkali w większych grupach. Było to prawdopodobnie zgodne z regulaminem. Chodziło tu o to, aby oficerowie starsi nie mieli wpływu na oficerów młodszych. W ten sposób zostałem oddzielony od mojego bezpośredniego przełożonego mjra Tadeusza Błońskiego, z którym przeżyłem zarówno psychicznie, jak i fizycznie ciężkie dni Kampanii Wrześniowej. Już go więcej nigdy nie zobaczyłem. 2/.

Zaczęło się życie obozowe...

Mieszkaliśmy po kilku lub kilkunastu w domach wczasowych różnej wielkości. Wyżywienie było dostateczne. Zaczęły się chłodne noce, zwłaszcza kiedy dął silny wiatr od morza. Rozpamiętywaliśmy wojenne dni, przeżywaliśmy gorycz porażki. Dla odprężenia spacerowaliśmy wzdłuż morza lub graliśmy bridża. Już po kilku dniach rozważaliśmy możliwość ucieczki i zamiaru przedostania się do Francji do nowo tworzącej się Armii Polskiej lub do Polski, gdzie - jak dochodziły nas słuchy - powstały zalążki konspiracji. Utworzyliśmy zakonspirowaną grupę, składającą się z 6 osób. Należeli do niej:

1) kpt. Leonidas Juwżenko 3/, dowódca kompani ciężkiej łączności SGO "Narew".

2) por. Bolesław Łucznik 4/ z Korpusu Ochrony Pogranicza (KOP).

3) por. Zygmunt Jackowski 5/ również z KOPu.

4) ppor. mgr in¿. Czesław Bełkowski 6/ of. łączności, dow. 1 plut. komp. cięż. łącz.

5) ppor. Stanisław Morawiec 7/ oficer piechoty.

6) autor wspomnień.

Na podstawie docierających sprzecznych informacji doszliśmy do wniosku, że najbardziej realna możliwość ucieczki z Połągi na Zachód prowadzi drogą lądową do Kowna i dalej statkiem lub samolotem przez Szwecję i Norwegię do Anglii lub Francji. Rozważaliśmy także wersję ucieczki kutrem rybackim przez Bałtyk do Szwecji, ale droga ta wydawała się nam niepewna, co zostało później potwierdzone w praktyce. Według moich wiadomości, z obozu dla internowanych Polaków w Połądze nikomu nie udało się przedostać kutrem rybackim do Szwecji. Próby nie powiodły się. Z Łotwy natomiast szanse te były większe i Polacy przepływali kutrem do Szwecji. Po podjęciu decyzji o ucieczce drogą lądową opracowaliśmy plan i zaczęliśmy z miejsca realizować. Pierwszy uciekł w dniach 13-14 października 1939 r. por. Bolesław Łucznik, znający język litewski i mający w Kownie znajomych. Przed wybuchem wojny był pracownikiem Kuratorium Szkolnego w Wilnie. Mieszkał w Wilnie na Zwierzyńcu. Bolesław Łucznik miał zadanie przetarcia drogi i przygotowania dokumentów w Kownie lub w Wilnie dla pozostałych uciekinierów. Do drugiej grupy uciekinierów wg planu należeli kpt. Leonidas Juwżenko, por. Zygmunt Jackowski i ja. Uciekliśmy w ubraniu cywilnym, zdaje się 21 lub 22 października, w sobotę lub niedzielę, gdyż aktywność władz obozowych w dniach przedświątecznych świątecznych była mniejsza. Ubrania cywilne dla całej wtajemniczonej piątki przesłał Bolesław Łucznik specjalnym "kurierem - kobietą" w sposób tylko dla siebie wiadomy. Największą trudnością było dobranie ubioru tak, aby wyglądać na urzędnika, gońca lub litewskiego ekspedienta. Pamiętam, że miałem płaszcz z przykrótkimi rękawami jak z młodszego brata. W planie ucieczki zamierzaliśmy dojść do Kretyngi, skąd pociągiem udać się do Kowna. Z Połągi do Kretyngi było około 16 km.

W tym czasie nadzór litewski nad internowanymi nie był zbyt ostry. Obóz nie był otoczony drutem kolczastym. Należało tylko wyminąć punkty kontrolne, a potem bocznymi drogami dążyć do wytkniętego celu. Z Połągi wyszliśmy około godz. 9 po apelu porannym i śniadaniu. Do Kretyngi doszliśmy szczęśliwie przed godz. 13. Mieliśmy pieniądze litewskie z wymienionych poprzednio złotych polskich. Było to niewiele, ale na razie wystarczyło. W Kretyndze wstąpiliśmy do restauracji, aby coś zjeść. Wybraliśmy pusty pokój, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności się znajdował. Nie zdążyliśmy jeszcze wybrać dań, gdy jakiś mężczyzna w wieku około 55 lat otworzył drzwi do pokoju, przyjrzał się nam wnikliwie i wycofał się nic nie mówiąc. "Wizyta" nieznajomego nie speszyła nas. Może po 2 minutach ponownie drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł ten sam mężczyzna. Podszedł do mniej i powiedział po polsku: "Panie kapitanie, ja pana znam".

Po tych słowach nieznajomego skierowanych w obcym kraju do uciekiniera z obozu doznałem uczucia, jakiego nigdy przedtem nie doświadczyłem. Poczułem gwałtowny skurcz serca. Zdawałem sobie sprawę, że trzeba coś odpowiedzieć i to jak najszybciej, Poczułem, że ktoś mnie zdemaskował, wydzierając moją najgłębszą tajemnicę, której ujawnienie nie tylko mnie, ale całą trójkę całkowicie pogrążało. Po kilku sekundach zastanowienia odpowiedziałem również po polsku "Pan się myli". Było to moje pierwsze zetknięcie się z nową rzeczywistością, kiedy stałem się konspiratorem, człowiekiem bez nazwiska ściganym przez prawo. Mieliśmy jednak wyjątkowe szczęście. Na moją odpowiedź nieznajomy przyciszonym głosem oznajmił, że jest Polakiem i że pracuje w Kretyndze w elektrowni miejskiej. Rozpoznał mnie, gdyż 20 września miesiąc temu, był obecny przy nadejściu transportu kolejowego z internowanymi Polakami. Wtedy to na moją prośbę przyniósł wiadro wody dla spragnionych żołnierzy, a ponieważ miał dobrą pamięć wzrokową, zapamiętał mnie i teraz mimo przebrania rozpoznał i zaprasza nas wszystkich do siebie. Potwierdziłem prawdziwość słów nieznajomego, nic więc nie stało na przeszkodzie, aby przyjąć z zaufaniem jego zaproszenie. Nie pamiętam, czy wyszliśmy z restauracji razem, czy też oddzielnie, wiem, że już po kilku min. znaleźliśmy się w mieszkaniu naszego opiekuna. Żona nieznajomego, również Polka, przyjęła nas bardzo gościnnie. Jeśli mnie pamięć nie myli, nasz orędownik nazywał się Staszewicz, po litewsku Stasiavicius. Nigdy go w życiu już więcej nie spotkałem, czego bardzo żałuję. Staszewicz pouczył nas, jak mamy się zachowywać, aby nie zdradzić się naszą obcością oraz kupił nam bilety kolejowe. Pamiętam, że dał nam także gazety litewskie, nauczył kilka słów po litewsku, między innymi: "i Kaunas" 8/, dokładnie wskazał drogę na dworzec kolejowy i z czułością Polaków na Litwie rozcałował się na pożegnanie. Małżonka zaprowiantowała nas na cały czas podróży. Pożegnała czule z łezką w oku.

Z Kretyngi wyjechaliśmy wieczorem. Wszyscy trzej siedzieliśmy w pociągu w jednym przedziale, ale nie rozmawialiśmy. Mieliśmy czas na przemyślenie przebytych już dni i na korektę planów na najbliższą przyszłość. Starałem się uporządkować szereg zmiennych wydarzeń tego dnia. Były to początki niezaprzysiężonej jeszcze, tak zwanej indywidualnej konspiracji. Po paru latach późniejszej walki w autentycznej konspiracji podobne i bardziej dramatyczne wydarzenia odbierałem spokojnie lub na pewno z mniejszym napięciem. Początki przeżywałem bardzo silnie. Do Kowna dojechaliśmy na drugi dzień rano bez żadnych przeszkód. Pozostali dwaj uciekinierzy z naszej konspiracyjnej szóstki tj. ppor. Czesław Bełkowski i ppor. rez. piech. Stanisław Morawiec, "Ślązak", uciekli z Połągi według planu następnego dnia. Jeśli dobrze pamiętam ich późniejsze relacje, jeden z nich udał chorego na ból zębów i był starannie obandażowany. Pomysł o tyle dobry, że eliminował wszystkie rozmowy, co przy nieznajomości języka było bardzo ważne. Do Kowna dojechali, podobnie jak my, szczęśliwie. W ten sposób cała nasza konspiracyjna szóstka znalazła się w nowym miejscu i w nowych warunkach. W Kownie mieliśmy zapewniony przez Bolesława Łucznika kontakt do Państwa Jadwigi i Kazimierza Sierosławskich. Pan Kazimierz był pracownikiem firmy Philipsa, Pani Jadwiga pracowała w miejscowym Banku Polskim. Polonia Kowieńska zaopiekowała się nami bardzo troskliwie. Każdy z nas zamieszkał w innym miejscu. Ja mieszkałem u Państwa Korewów. Pan Tadeusz Korewa pracował również w Banku Polskim. Od przyjazdu do Kowna nazywałem się Kazimierz Ziuch. Odpowiedni dokument otrzymałem z biura Komisariatu Pomocy Uchodźcom, mieszczącego się w Wilnie. Musiałem przyzwyczaić się do nowej roli ze zmodyfikowanym życiorysem. Z legitymacji oficerskiej sporządziłem mikrofilm, a legitymację oddałem do Poselstwa Angielskiego, które po zlikwidowaniu Poselstwa Polskiego w dniu 10 października 1939 przejęło wszystkie sprawy Polaków. Posłem angielskim był w tym czasie Preston. Z wiadomości otrzymanych w Poselstwie Angielskim dowiedziałem się, że oficerowie lotnictwa, broni pancernej i wojsk technicznych otrzymają w pierwszej kolejności wizy docelowe francuskie lub angielskie. Oczywiście każdy z naszej szóstki musiał starać się o wyjazd indywidualny. Władze litewskie rozpoczęły pod naciskiem władz niemieckich inwigilować polskich uchodźców - mężczyzn.

Pewnego dnia w pierwszej dekadzie listopada 1939 r. podczas wyrabiania wizy wyjazdowej w litewskim biurze paszportowym policja litewska zatrzymała wszystkich Polaków w komisariacie, zdaje mi się Nr 10 w Alei Niepodległości. Byłem wtedy w biurze paszportowym. Warunki w komisariacie były okropne: ciasnota, brud, pluskwy. Przesiedziałem tam około 10 dni. Po przesłuchaniu władze litewskie postanowiły mnie wydalić poza granicę litewską. Ponieważ pochodziłem z terenów polskich przyłączonych do Związku Radzieckiego, miałem być przeto prowadzony etapami przez Koszedar, Jewie i Landwarów do Wilna, które w owym czasie zostało już włączone do Litwy i miałem tam być przekazany wraz z innymi Polakami władzom radzieckim, które z kolei po stwierdzeniu tożsamości miały odesłać nas do miejsc zamieszkania w okresie przedwojennym. Nie mogłem dopuścić do przekazania mnie władzom radzieckim, gdyż mając niewłaściwe dokumenty, mimo ich dobrego zalegalizowania, mógłbym być w końcu przez władze radzieckie rozszyfrowany i prawdopodobnie wysłany na Wschód. Postanowiłem uciec w czasie prowadzenia nas etapami, przy nadarzającej się okazji pod Wilnem, gdzie zamieszkiwała ludność polska. Ta okazja nadarzyła się w Landwarowie. Do Landwarowa leżącego w odległości około 20 km od Wilna przyszliśmy z Jewie pieszo, jak mi się wydaje. 20 lub 21 listopada popołudniu. Padał drobny deszcz, robiło się szaro. Okazało się, że z Landwarowa do Wilna zostały uruchomione pociągi. Konwojenci, których było trzech, oznajmili nam, że ostatni etap przejedziemy do Wilna pociągiem, który miał odejść za pół godziny. Grupa konwojowanych liczyła osiem osób, ale ponieważ nikogo nie znałem, musiałem działać indywidualnie, bez wtajemniczenia kogokolwiek. W oczekiwaniu pociągu konwojenci zgrupowali nas w jednym rogu poczekalni, odsuwając podróżnych. Wykorzystałem sytuację, kiedy w poczekalni zrobił się ruch w czasie wjazdu jakiegoś pociągu około 17.30. Na dworze było już zupełnie ciemno. Szybkim zdecydowanym skokiem znalazłem się przy drzwiach. Zanim konwojenci zdążyli zareagować byłem już za drzwiami i od razu skręciłem w prawo. Wyskoczył za mną jeden konwojent, oddał kilka strzałów z pistoletu, naturalnie wszystkie niecelne, nawet zdawało mi się, że nie w moim kierunku. Przebiegłem wzdłuż torów za 100 m, następnie przeskoczyłem przez nie. Pościgu nie było. Byłem wolny. Nie miałem żadnych papierów, gdyż dokumenty na nazwisko Kazimierza Ziucha były w ręku policji litewskiej. Za torami przesadziłem parkan i okazało się, że znalazłem się w parku majątku Landwarów. Ponieważ w głównym budynku świateł nie było, wszedłem do stojącego obok domu oświetlonego słabym światłem. Wiedziałem, że okolice Landwarowa są polskie, niemniej jednak musiałem zachować ostrożność, aby się niepotrzebnie nie "wsypać". Poprosiłem o szklankę wody lub mleka. Po krótkiej rozmowie nabrałem zaufania do mieszkańców. Przedstawiłem sytuację i poprosiłem, aby wyprowadzili mnie na drogę prowadzącą do Wilna. Podziękowałem za mleko i wyszedłem. Była godzina między 18.30 a 19.00. Do Wilna było osiemnaście km. Miasto znałem słabo. Nie miałem też żadnego pewnego adresu.

Postanowiłem nie wchodzić nocą do Wilna, lecz podejść jak najbliżej, przenocować, gdzie się da, a do miasta wejść w godzinach rannych aby móc w ciągu dnia znaleźć jakieś rozwiązanie. Idąc szosą z Landwarowa do Wilna spotkałem po przejściu kilku kilometrów dwoje ludzi. Rozpocząłem rozmowę. Okazało się, że to było polskie małżeństwo mieszkające w pobliskiej wsi. Przedstawiłem moje położenie. Oznajmiono mi, że do Wilna teraz iść nie można, gdyż w Wilnie obowiązuje godzina policyjna od godz. 21.00. Zaproponowali mi nocleg u siebie, z góry jednak zastrzegli, że spać będę na podłodze. Naturalnie zaproszenie przyjąłem. Byłem niezmiernie zadowolony z noclegu, a zwłaszcza z okazanej życzliwości, troski i serca typowych dla ludzi Ziemi Wileńskiej. Rano się ogoliłem, zjadłem śniadanie i podziękowałem serdecznie za okazaną pomoc. Wypoczęty i pełen dobrej myśli ruszyłem do Wilna. Niestety nie pamiętam ani nazwiska gospodarzy, ani nazwy miejscowości.

Do Wilna dotarłem około godz. 10 rano. Rozpocząłem spacer po ulicy Mickiewicza, od Katedry do Mostu Zwierzynieckiego. Dopiero około godz. czwartej spotkałem znajomego mjra Czesława Mierzejewskiego, oficera piechoty, którego poznałem w Kownie. Starał się on podobnie jak ja o wyjazd do Francji. Opowiedziałem mu o moim położeniu, w jakim się znalazłem i poprosiłem o adres Bolesława Łucznika. Mjr C. Mierzejewski podał mi adres, ale jednocześnie zaprosił mnie do siebie, abym się umył, odpoczął i szerzej opowiedział o perypetiach, które przeszedłem między Kownem a Landwarowem. Mierzejewski mieszkał blisko ul. Mickiewicza, zdaje się, przy ul. Jagiellońskiej. Zaszedłem do niego i w krótkich słowach opowiedziałem mu wszystko, co zaszło. Od Mierzejewskiego poszedłem do Łucznika na ul. Sosnową. Przyszedłem o godz. 17-18. Na przywitanie serdecznie się rozcałowaliśmy. Poznałem jego żonę Wandę 9/, z zawodu nauczycielkę polonistyki, oraz trzech synów: Jurka, Jędrka i najmłodszego Marysia. Łucznik nalegał, abym mu możliwie dokładnie opowiedział o ostatnich przeżyciach od chwili mego aresztowania w Kownie. Spełniłem jego prośbę. Z kolei Łucznik poinformował mnie o sobie i o sytuacji ogólnej w Wilnie. Po kolacji udałem się do "mego" pokoiku na upragniony odpoczynek. Pokoik był niewielki, kanapka, stolik nocny i krzesło - dla mnie wymarzony raj.

Był koniec listopada 1939 r. Zacząłem od nowa starania o wyjazd, ale tym razem w sposób zorganizowany. Wyrobiłem najpierw dokumenty na nazwisko Roman Górski 10/. Byłem pracownikiem nieistniejącej w tym czasie firmy. Jak już poprzednio wspomniałem, sprawy wyjazdu Polaków na Zachód przejął poseł angielski Preston, ponieważ poseł RP w Kownie, Charwat, na znak protestu przeciw przyłączeniu Wilna do Litwy, opuścił Kowno 10 października 1939 r. W tym czasie wprowadzono obostrzenia wyjazdowe Polaków z Litwy na Zachód. Mężczyźni w wieku od 19 do 45 lat nie mogli wyjeżdżać. Musiałem przeprowadzić zmianę dokumentów i wyjeżdżać jako osiemnastoletni student. Wszystkie te utrudnienia sprawiły, że ostatecznie uporałem się z załatwieniem wiz w końcu marca 1940. Miałem wykupiony bilet z Rygi do Sztokholmu na 6 kwietnia. W pierwszych dniach kwietnia spotkałem w Kownie mjra Mierzejewskiego, który miał bilet na tę trasę 9 kwietnia. Usilnie prosił on o zamianę biletu. Wiedziałem, że Mierzejewski był na terenie Wilna "spalony" i stale musiał przebywać poza terenem miasta. Chciał więc jak najszybciej wyjechać. Rozumiałem, że każdy dzień zwłoki jest dla niego niebezpieczny. Dlatego zgodziłem się na zmianę, gdyż jak sądziłem dla mnie nie miało to znaczenia. Myliłem się. Mjr Mierzejewski odleciał 6 kwietnia z Rygi do Sztokholmu 11/, a ja 9 kwietnia nie odleciałem. Pamiętam, że z Kowna wyjechałem do Rygi pociągiem w nocy z 7 na 8 kwietnia. W Rydze byłem 8 kwietnia w godzinach przedpołudniowych. Miałem zarezerwowane miejsce w hotelu. Przespałem się, obejrzałem miasto, i byłem na jakimś filmie, wróciłem do hotelu wieczorem. Samolot miał

odlecieć o godz. 11.30 następnego dnia. Postanowiłem pojechać na lotnisko wcześniej, aby mieć na wszelki wypadek rezerwę czasu. Jadąc około godz. 9 tramwajem na lotnisko, widziałem jak chłopcy sprzedawali dodatki nadzwyczajne gazet. Dodatku nie kupiłem, gdyż był w języku łotewskim. Niemniej jednak byłem bardzo ciekawy, co się stało. Na lotnisku dowiedziałem się, że Hitler "uderzył" na neutralną Norwegię. Była godzina 10.00. Władze portu lotniczego w Rydze nie były pewne, czy odleci samolot o godz. 11.30 do Sztokholmu. Wszyscy pasażerowie mocno zaniepokojeni czekali na ogłoszenie komunikatu końcowego dotyczącego odlotu. Telegram, który nadszedł o godz. 11.15, był dla nas dramatyczny. Władze szwedzkie anulowały wszystkie wizy tranzytowe i nie chciały przyjmować "uciążliwych" cudzoziemców. Samolot zabrał tylko tych pasażerów, którzy mieli wizy wjazdowe do Szwecji. Na wojnie, jak na wojnie. Nigdy nic nie wiadomo. Władze łotewskie w Rydze "zaopiekowały się" mną już na lotnisku. Pod eskortą odwiozły mnie z Rygi do granicy litewskiej, nie przekazały jednak w ręce władz litewskich.

Po powrocie do Litwy pojechałem do Wilna, gdzie zostałem na cały czas okupacji 12/. W ten sposób moje losy okupacyjne zostały związane z dolą Polaków Ziemi Wileńskiej.

Była połowa kwietnia 1940 r. - początek wojny.

 

 

1/ W dniu 18 września w Wilnie wypłacono wszystkim żołnierzom należności pieniężne za okres 6 miesięcy. W obozie wymieniono częściowo złote polskie na lity litewskie w relacji 1 : 1.

2/ W latach 1942-45 mjr Błoński był w Armii Andersa. Zmarł na Zachodzie.

3/ Kpt. Leonidas Juwżenko mój kolega ze Szkoły Podchorążych Inżynierii w Warszawie z lat 1929-32 zginął w konspiracji AK w Białymstoku w dniu 5 listopada 1942 r.

4/ Por. Bolesław Łucznik, ps. "Sław", oficer rezerwy piechoty, ur. w 1903 r. w Marianpolu na Litwie został ciężko ranny w dniu 13 lipca 1944 r. w Wilnie w czasie bombardowania lotniczego. Zmarł z ran w dniu 22 lipca 1944.

5/ Por. Zygmunt Jackowski, of. piech., ur. w 1909 w Radymnie, woj. rzeszowskie po zajęciu Wilna przez Niemców w 1941 przedostał się na teren Warszawy i działał w AK w rejonie Radzymina.

6/ Ppor. Czesław Bełkowski, ur. 31 lipca 1908 w Leningradzie, po wojnie pracownik naukowy PAN w Warszawie.

7/ Ppor. Stanisław Morawiec pochodził ze Śląska, po udanej ucieczce dalsze koleje losu nie są znane.

8/ Do Kowna.

9/ W czasie okupacji pani Wanda Łucznik prowadziła konspiracyjne komplety uczniowskie. Przechowała mikrofilm mojej legitymacji oficerskiej.

10/ nazwisko to było przyczyną, że w grudniu 1940 r. władze NKGB przetrzymały mnie przez 12 godz. w śledztwie, by w końcu zwolnić ze słowami: "to nie ten Roman Górski". Chodziło o profesora.

11/ Jak się później dowiedziałem  mjr Czesław Mierzjewski nie zdążył do Francji i pozostał w Szwecji na cały czas wojny lub na większą jej część.

12/ Dla informacji podaję, że z naszej grupy "Sześciu", którzy uciekli z obozu z Połągi, nikt nie przedostał się na Zachód.

Do strony głównej